Podczas wakacji w Port Frejus (nieodmiennie polecam Codziennik Agi Pe. – tylko, że nie można go już nigdzie kupić…) jedliśmy świetne makrele. Kupowaliśmy je na tacce w Géant i grillowaliśmy na balkonie. Znaczy na grillu ustawionym na balkonie. Kupiliśmy je właściwie dla siebie – chłopcy mieli burgery, bo przecież ryb nie tkną, a okazało się, że wmłócili nasze ryby z wielką przyjemnością. Zatem kiedy zobaczyłam w ofercie Frisco patroszone makrele, nie zastanawiałam się zbytnio i zamówiłam cztery sztuki na kolację.
No głupia byłam… Co tu dużo mówić…
Bo te makrele trzeba było odfiletować, jeśli BlueBoy miał którąś wziąć do pyska…
Powiem krótko: zrobił nam się wieczór wspomnień. Że nie wszystko przecież w naszym życiu było do dupy (chociaż wolałabym jednak osiągnąć choćby umiarkowany sukces pisarski, nie powiem, że nie). Ale oprócz ciężkich chwil i utraty sensu, bywały też chwile radosne, ciekawe czy zabawne.

Nie były ostatnie. I mam nadzieję na wiele kolejnych.
PS.
Nie będziemy więcej kupować makreli do filetowania. Od jutra jemy wyłącznie łososia i krewetki. A na makrelę może kiedyś pojedziemy do Francji. Do hipermarketu 😀
