Była niedziela. Mocno po dwudziestej drugiej.
Nie, żeby w dobie pandemii i zdalnego życia miało to jakieś znaczenie, ale zawsze ta niedziela, po dwudziestej drugiej brzmi o wiele bardziej dramatycznie, niż „poprzedniego dnia wieczorem”.
Szłam już spać, ale coś mnie tknęło i trzeci raz zapytałam, czy panicze mają wszystko na jutro do szkoły. I po raz trzeci BlueBoy mi odpowiedział, aczkolwiek z lekko wyczuwalnym zawahaniem: „Do ubrania – tak.”.
No nie mówcie, że na żadnym rodzicu takie słowa nie zrobią wrażenia!!! Zwłaszcza we wspomnianych powyżej okolicznościach czasowych!!!
OK. Mamy pandemię. Siedzimy w domu. Na lekcje mogliby iść nawet w piżamach – na nikim by to nie zrobiło wrażenia, bo piżamy mają przyzwoite.
O ile wiem lektury do przeczytania stoją na półkach. Kuba na prace ręczne ma całą torbę filcu, wstążek, nici i moliny. Strój na wuef nie jest potrzebny. Kapcie wystarczą domowe.
Tym razem nie chodzi również o dwadzieścia cztery babeczki na szkolną imprezę, ani o ośmiometrowy łańcuch na choinkę do holu.
W czym rzecz, do ciężkiej cholery???
– No dobrze, do ubrania masz, to czego ci brakuje? – zapytałam zrezygnowana, wiedząc że jednak tym razem sama nie zgadnę.
– SPODNI.